— Wypadałoby w końcu pójść do sąsiadów... — Sehun ustawia w masywnej gablocie ostatnie naczynia do procentowych trunków, po czym odwraca się w stronę Luhana, który nieco nieobecnym wzrokiem ustawia na wysokiej półce donice z roślinami i różne pamiątki, które obydwaj zbierali przez lata. — Lu? Słuchasz mnie?
— Tak, tak — odpowiada mężczyzna, stawiając przy rozłożystej, jego ulubionej paproci, drewnianą żyrafę. Nie patrzy na Sehuna, mimo że od ich kłótni minęły już dwa dni. — Mogę dziś upiec ciasto i pójdziemy wieczorem.
— Długo jeszcze będziesz się fochać? — Sehun wzdycha cicho, mając dość napiętej atmosfery między nimi. Odkłada szmatkę, którą polerował szkło i podchodzi do niższego mężczyzny, obejmując go w pasie. Przygryza lekko jego płatek ucha i uśmiecha się pod nosem, wiedząc, jak wdać się w łaski swojego partnera. — Hyung... Lu ge, wybacz mi...?
Luhan czerwieni się lekko na te określenia, bo Sehun raczej nigdy ich nie stosował w stosunku do niego, nawet jak jeszcze nie byli w związku. Dlatego zawsze, gdy ten mówi do niego w taki sposób, jego serce bije nieco szybciej, nieważne czy jest na niego zły, czy też nie. Dlatego właśnie i tym razem tak szybko ulega i odwraca się, aby ułożyć czoło w zagłębieniu szyi młodszego.
— Po prostu... jest mi przykro, że... że nie umiem być normalny. I... i jestem jedynie ciężarem. Tyle lat jestem ciężarem dla wszystkich. Dla ciebie.
— Znowu głupoty gadasz. Owszem, czasami to może być męczące, ale wolę kilka ciężkich dni, niż zimnych nocy bez ciebie.
— Ty zawsze masz na wszystko gotową odpowiedź, co? — pyta Lu, uśmiechając się kącikiem ust. — Romantyku.
— No cóż. Powiedzmy, że to jedna z moich niewielu zalet. Całe życie mi to mówisz.
— Tak, jasne. Niewielu. Głupi jesteś. — Luhan jeszcze raz się uśmiecha i obejmuje wyższego jeszcze mocniej. Po chwili jednak czuje dziwny chłód gdzieś w swoim wnętrzu, a jego uścisk poluźnia się. Wykrzywia usta w krzywym uśmiechu, którego Sehun jednak nie dostrzega.
— To idziemy dziś do tych sąsiadów? — pyta Lu, puszczając ukochanego. Patrzy na Sehuna przenikliwym spojrzeniem, przez które ciemnowłosy nieco marszczy brwi. Lu jednak uśmiecha się słodko, widząc w jego oczach niepokój. Odwraca się na pięcie i wychodzi z pomieszczenia. — Idę rozwiesić pranie, bo nie mam w czym do nich pójść!
— W porządku... — odpowiada młodszy, ale nie porusza się nawet o centymetr, mimo że powinien kontynuować sprzątanie. Zaciska nieco pięści. Za dobrze zna Lu, aby nie zauważyć momentalnie, co się przed chwilą stało. Przez jedno jego spojrzenie.
Jego Lu póki co nie ma w domu, a Sehun nie ma pojęcia, kiedy ten może wrócić.
Mężczyzna z ciekawością po chwili przechodzi do kuchni i otwiera jedną z mniejszych szafek, wyjmując z niej nieduży kuferek, wypełniony po brzegi lekami różnego przeznaczenia. Interesuje go jednak tylko jeden z nich, wyróżniający się błękitnym opakowaniem. Otwiera je i wyciąga z kartoniku dwa paski z lekami. Są one niemalże pełne, brakuje tam jedynie dwóch tabletek. Sehun pamięta, kiedy ostatnio kupował te leki. Powinny już się kończyć.
Dlaczego Lu przestał je brać?
Zaciska palce na opakowaniu i ze złością zamyka szafkę, zabierając lek ze sobą. Chwyta szklankę wody, którą ówcześnie zagotowuje i miesza z zimną. Nożem rozkrusza pojedynczą tabletkę tak, aby powstał z niej niemal czysty proch. Wsypuje go do szklanki i szybko miesza. W skupieniu patrzy, jak lek staje się niewidoczny w płynie. Dolewa tam troszkę soku truskawkowego dla smaku. Dla siebie robi podobny sok. Tyle, że on nie potrzebuje dosypywać czegokolwiek do swojego napoju.
Chowa lek do kieszeni w momencie, gdy Lu wchodzi do salonu z miską prania i zaczyna je rozwieszać.
— Nie chcesz może pić? Zrobiłem ci sok. — mówi niby od niechcenia, udając, że brudne naczynia w zlewie przeszkadzają mu na tyle, że aż zaczyna je zmywać.
— O, chętnie. Dziękuję. — odpowiada Luhan. Po kilku minutach dopiero jednak wywiesza pranie do końca, aby podejść do kuchennej wysepki i usiąść na stołku. Chwyta szklankę z sokiem, ale kątem oka zauważa na sobie wzrok Sehuna. Tuż przed tym, jak dotyka ustami szkła, cofa jednak szklankę i uważnie przypatruje się różowej cieczy, uśmiechając się przy tym lekko kącikiem ust. Odkłada naczynie na blat i opiera głowę na nadgarstku, zaczynając świdrować zaskoczonego Sehuna wzrokiem. — Czego mi tam dorzuciłeś, co? Nie ładnie robić takich rzeczy za czyimś plecami, zwłaszcza męża.
Sehun odkłada ostatnie naczynie na suszarkę i odwraca się, wycierając dłonie. Patrzy na miedzianowłosego i marszczy nieco brwi, będąc wyraźnie zirytowanym.
— Dawno cię nie było. Bardzo dawno. — mówi młodszy. Przez mimikę jego twarzy widać wyraźną niechęć. — Dlaczego Luhan nie bierze leków, Samael? Musisz to wiedzieć.
— Ale nie wiem. Jak sam powiedziałeś, dawno mnie nie było. — odpowiada Chińczyk i wzrusza ramionami. Z jego ust nie schodzi nikły uśmieszek. — Ale wiem jedno. Nie możemy tu mieszkać. To być może przez ten dom. Nie przeze mnie.
— O czym ty mówisz? — Sehun podchodzi nieco bliżej, zaciskając nieco pięści. — Jacy my? Mieszkam tu ja i Luhan. Nie ty.
— Jestem Luhanem.
— Nigdy nim nie będziesz. Jesteś niepotrzebnym odpadkiem. — Sehun zbliża się jeszcze bardziej i nachyla nad siedzącym Chińczykiem. — Źle ci z tą myślą, co?
— Szkoda tylko, że ten odpadek może zrujnować ci życie. Strachliwe prowadzisz z tą myślą, co? — Starszy sparodiował zarówno ton Sehuna, jak i część jego wypowiedzi, z wymalowaną kpiną na twarzy. — Nie męczy cię to już? Długo jeszcze pociągniesz? Jesteś prawdziwym idiotą.
— A ty mordercą. Dalej nie rozumiem, dlaczego to zrobiłeś. Była młoda i niewinna. — Sehun zaciska usta przez samą myśl o czynie, jakiego się dopuścił człowiek siedzący przed nim. — Dlaczego ją zabiłeś? Tak bardzo Ci przeszkadzała, naprawdę?!
Samael nie odpowiada. Wpatruje się ciemnymi oczami w te należące do Sehuna i marszczy lekko brwi. Po chwili chwyta szybko szklankę stojącą przed nim i duszkiem wypija całą jej zawartość ku zdziwieniu młodszego.
— Zadowolony? Niedługo nie powinno mnie tu być. — Samael wstaje, ciska szkłem o ziemię i kieruje się w stronę schodów na górę. — Pytanie tylko czy mimo tego zaznasz tu spokoju?
Sehun usilnie kontroluje się, aby nie kopnąć z całej siły w jedną z szafek. Nikt nie potrafi go zdenerwować tak, jak Samael, którym szczerze gardzi i gdyby mógł, zniszczyłby jego istnienie bez wyrzutów sumienia. Jednak zniszczenie go równało się ze zniszczeniem Lu.
Czarnowłosy siada na stołku ustawionym przy wysepce i chowa twarz w dłoniach. Czasami on sam gubi się w tym wszystkim. Czasami ma dość. Czasami brakuje mu spokoju, którego nie ma od kilku lat. Kiedyś było zupełnie inaczej. Lu był całkowicie zdrowym studentem, którego pokochał. Któremu obiecał być zawsze. Który akceptował każdą część Sehuna.
Nic jednak nie jest wieczne, a Oh nie ma łatwego życia, odkąd zdecydował się na pozostanie w głębokiej, porywistej rzece, jaką jest chory psychicznie Lu.
Chory psychiczne Lu, który jednak jest niewinną, pokrzywdzoną przez los istotą, którą kocha całym sercem i nie potrafiłby opuścić.
•••
— Więc mieszkaliście wcześniej w Seulu, tak? — Gospodyni, miła kobieta w średnim wieku uśmiecha się pogodnie i nakłada na talerzyki Sehuna i Lu kawałki świeżo upieczonego ciasta, które przed chwilą dał jej w podarku Lu.
— Ja jeszcze wcześniej mieszkałem w Pekinie. — Lu odwzajemnia uśmiech i odbiera swoją porcję wypieku. — Ale to raczej w dzieciństwie. Już prawie nie pamiętam, jak tam jest.
— To bardzo ciekawe. Co sprowadziło was na taką prowincję? Młodzi ludzie raczej uciekają do miast, prawda?
— Wolimy spokój — odpowiada szybko Sehun, nie chcąc wchodzić w szczegóły z sąsiadką. — Brakowało nam w mieście świeżego powietrza. Jednak spokój to coś, co właśnie pchnęło nas do przeprowadzki.
— Tu wam go nie zabraknie. — Kobieta śmieje się i przypatruje małżeństwu. — Okolica jest naprawdę spokojna, nie licząc tego wypadku niecałe dwa lata temu.
— Wypadku? — Pytają równocześnie, unosząc zaciekawieni brwi. Zaprzestają jedzenia i przypatrują się jasnowłosej kobiecie.
— Nic nie wiecie? Jak to? Agent nieruchomości powinien mieć obowiązek powiedzieć o tym, ci się stało w waszym domu... — Kobieta wygląda na zaniepokojoną.
— Naszym... domu? — Luhan odkłada talerzyk i patrzy z wyraźnym niepokojem na Sehuna.
— Nikt tam nie mieszkał, od kiedy wdowa popełniła tam samobójstwo po śmierci swojej córki.
W niewielkim salonie przez długą chwilę słychać jedynie głośne tykanie starego zegara. Zarówno Sehun, jak i Luhan nie wiedzą, jak się teraz zachować. Są w szoku, że dowiadują się o czymś takim dopiero teraz, bo nikt nawet nie był łaskaw ich o tym powiadomić.
Sehun obejmuje Luhana ramieniem i zaciska nieco usta. Gdyby mieszkał sam, taka informacja nie zrobiłaby na nim jakiegoś większego wrażenia. Nigdy nie bał się tego typu rzeczy i nie zawracały mu specjalnie głowy. Wie jednak, że Lu jest zupełnie inny niż on. Nawet nie musi teraz patrzeć na jego twarz, aby móc wyczuć jego przerażenie.
— Czy to możliwe, że... że ten dom...? — Luhan nieco drży, przypominając sobie o krokach, jakie słyszał w nocy i dziwnych dźwiękach, tłukących się naczyniach. — Czy on jest nawiedzony...?
Kobieta śmieje się perliście i kręci głową.
— Ach, niemożliwe! Dawno już byśmy wszyscy cokolwiek zauważyli, nawet jeśli tam nie wchodziliśmy, bo dom zamknięty był na cztery spusty. Zresztą, ja osobiście nie wierzę w takie rzeczy. Wątpię, aby pani Sanie mogło się chcieć nawiedzać nowych mieszkańców, którzy sprawiają, że jej dom nie świeci pustkami. Była samotna, odkąd jej córka wyjechała za pracą i często zapraszała wszystkich na herbatę, aby czuć się choć trochę raźniej... Przemiła kobieta, naprawdę... Jej mąż był pracoholikiem, często się przeprowadzali z powodu jego pracy. Było z nim ciężkie życie. Ciągle zmieniali otoczenie, córka szkołę. Jednak kochali się wszyscy, byli szczęśliwą rodziną. Niestety jej mąż zmarł pewnego razu nagle na serce. Kobieta nie załamała się jednak, dbała o córkę. Zostały już tutaj, chciały mieć spokój, jednak ciężko znaleźć tu pracę. Dlatego córka często wyjeżdżała. Tyle wiem. Ale mogę zapewnić, że pani Sana była złotą kobietą. — Kim Seulgi uśmiecha się delikatnie i patrzy z nostalgią na okno, zza którego widać kilka jednorodzinnych domów wybudowanych przy jedynej, głównej drodze. Miejscowość jest naprawdę niewielka, ale bardzo urokliwa. — Dlatego myślę, że możecie spać spokojnie.
Luhan mimo przekonania w głosie starszej od niego kobiety, nie czuje się wcale spokojniejszy. Przecież widział, co się już nieraz działo w tym domu. Ta kobieta nie zrobi z niego idioty.
W ich domu na pewno straszy, a Sehun nie ma racji, że to wszystko dzieje się w jego głowie.
•••
Leżą na kanapie, wpatrując się w denną dramę, która niestety była jedynym w miarę normalnym programem o tak późnej godzinie. Lu wtula swoją głowę jeszcze bardziej w ramię Sehuna, który już niemal przysypia po ciężkim dniu pomagania w domu.
— Sehun...? — Lu mruczy cicho przy jego uchu, po chwili podnosząc nieco głowę. Palcami bawi się włosami młodszego, wpatrując się w jego spokojną twarz. W duchu gratuluje sobie, że to właśnie jemu przypadło bycie z tak pięknym zarówno zewnętrznie jak i wewnętrznie człowiekiem. — Może pójdziemy już na górę? Słońce, przysypiasz, a ja cię nie zaniosę...
Sehun mruczy coś w odpowiedzi, jednak Lu ma wrażenie, że ten nie do końca kontaktuje. Wzdycha cicho, ale momentalnie wstrzymuje oddech, gdy słyszy skrzypienie jednych z drzwi znajdujących się na korytarzu. Nieco przestraszony odwraca się w tamtą stronę i przełyka ślinę. Patrzy na śpiącego Sehuna i dopiero po dłuższym zastanowieniu się, powoli wstaje z kanapy. Nie będzie go jak zawsze budzić. Doskonale wie, że on i tak jak zawsze powie, że Lu się przesłyszało i od razu zaczyna panikować.
Ale jak ma się nie bać po tym, co dziś usłyszał od sąsiadki? Przecież w tym domu ktoś popełnił samobójstwo. Dlaczego Sehuna to tak bardzo nie rusza? Dlaczego on zawsze jest taką cholerną oazą spokoju?
Luhan wychodzi na korytarz oświetlony pojedynczym kinkietem i wpatruje się w jasne drzwi. Są lekko uchylone, ale równie dobrze mogły takie być cały czas. Chińczyk póki co stara się jeszcze nie nakręcać, ale przychodzi mu to z wyraźnym trudem. Bardzo się boi.
Jego dłonie dotykają chłodnej klamki, którą Lu pociąga, aby otworzyć drzwi już całkowicie. Jedyne co widzi po wejściu do środka to idealnie czyste blaty, wannę i ubikację. Ręczniki wiszą na swoim miejscu, podobnie jak kosmetyki stoją tam gdzie zawsze. Do wanny lekko kapią pojedyncze krople wody z niedokręconego kranu. Lu podchodzi tam i opuszcza całkowicie gałkę. Sehun rzadko kiedy dobrze to robił.
— Może ta pani i Sehun mają rację...? — pyta sam siebie Lu, stojąc w niewielkim pomieszczeniu. Już chce z niego wyjść, jednak pierwszy krok od razu jest niefortunny. Luhan ślizga się na mokrych płytkach i upada na podłogę, odruchowo chroniąc swoją głowę przed spotkaniem z podłogą. Przestraszony od razu podnosi się do pozycji siedzącej i w przerażeniu patrzy na wilgotną podłogę, na której widać ślady niedużych odcisków wilgotnych stóp, prowadzących w stronę drzwi. Nie było ich tu przecież wcześniej.
— Lu, coś się stało? — Do toalety wbiega Sehun i włącza szybko światło, aby zobaczyć siedzącego na ziemi Lu.
Starszy otwiera szeroko oczy, gdy w jasnym już pomieszczeniu nie widać widzianych jeszcze chwilę przez niego śladów. Nie czuje też wilgoci pod sobą. Nie ma wody, na której się poślizgnął.
— Ja... ja tylko się przewróciłem... — mówi cicho Lu, nie patrząc Sehunowi w oczy. — Nic się nie stało.
— Jesteś taką niezdarą, Lulu. — Młodszy kręci głową i z pobłażliwym uśmieszkiem podaje mu rękę, aby pomóc mu wstać. — Chyba naprawdę jesteś zmęczony.
— Tak... to pewnie przez brak snu. Wyśpijmy się dziś... — Luhan wychodzi z pomieszczenia jako pierwszy i nie ogląda się już za siebie. Sam już nie wie, czy to co widział, było prawdą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz